Nikt biletów nie kupił… a koncert był…

No właśnie! Nikt biletów nie chciał kupić… a koncert i tak miał się odbyć, więc… więc postanowiłem pojechać korzystając z jednego z posiadanych biletów. Mając w pamięci starą polską zasadę „zastaw się, a postaw się” pożyczyłem nieco gotówki i wybrałem się w dość osobliwą podróż do Miasta Stołecznego.

Przygoda rozpoczęła się od zakupu biletów na środki komunikacji publicznej. Jako, że nigdy jeszcze nie miałem możliwości lecieć samolotem postanowiłem zakupić sobie bilet lotniczy do Warszawy. Niestety nie było już szansy na powrót samolotem – musiał bym czekać 8 godzin na samolot powrotny, co nie za bardzo mi odpowiadało. Wybór padł zatem na pociąg. Spać, leżeć, czy siedzieć? Sześć godzin to jednak sporo czasu… zwłaszcza w nocy. Wziąłem zatem sypialny. Jak się później okazało bardzo trafnie, ale zacznijmy od początku.

Nieco spóźniony dotarłem na lotnisko we Wrocławiu. Pozostało nie wiele czasu by odebrać fakturę, więc pośpiesznie się udałem do punktu. Odebrałem dokument i ustawiłem się w kolejce do odprawy biletowej. Nie będę ukrywał, że była przydługa. Za to można było się nasłuchać wielu ciekawych opowieści „biznesmenów”… podróżujących klasą ekonomiczną 😉

Żyjemy w Polsce. Nie da się tego ukryć… Jak się można było spodziewać coś pójdzie nie tak. I poszło – lot był przez krótki czas odwołany, później ze względu na ilość rezerwacji jednak miał się odbyć… z 50 minutowym opóźnieniem. Pomimo pewnych niedogodności (brak możliwości palenia za kontrolą, co sprawiło, że przechodziłem kontrolę 2 razy – bo wyszedłem przed lotnisko zapalić 😉 ) lot jednak odbył się zgodnie z planem – to znaczy z 50 minutowym opóźnieniem. Po wejściu na pokład zostałem mile zaskoczony darmową gazetą (3 tytuły do wyboru). Choć Wyborcza nie miała załączonego dodatku Praca, to to co w tym dodatku dla mnie najważniejsze – czyli Dilbert było :D. Usadowiłem się na miejscu jakie wybrałem w elektronicznym systemie rejestracji by po chwili się przekonać, że na bilecie miałem inne miejsce. Przesiadłem się. Po krótkiej chwili i miłej rozmowie z jakimś finem (który miał siedzieć obok swojej wybranki, a dostał znacznie oddalone miejsce) dostałem miejsce w rzędzie jaki chciałem, lecz po przeciwnej stronie. Na szczęście przy oknie. Układ miejsc i dowolność ich zajmowania pokazała, że nie ma w tym samolocie czegoś takiego jak klasa „biznes”. Wszyscy mieli to samo. Po co przepłacać? Po krótkim instruktażu korzystania z wyposażenia przedstawionym przez stewardesę z podłożonym głosem pilota samolot rozpoczął procedurę startu. Po wzniesieniu się na wysokość rejsową atmosfera nieco się rozluźniła. Stewardesa przeszła po pokładzie rozdając wafelki i całkiem nawet niezłą jak na „darmówkę” kawę. Za oknem nie było czego podziwiać – lecieliśmy niewiele ponad poziomem chmur i za oknem było widać jednolitą białość. Niedługo po zakończeniu jej sączenia przyszła już pora na lądowanie. Lot trwał zgodnie z zapowiedzią pilota 55 minut. Lądowanie – podobnie jak start – przeszło bardzo łagodnie. Po wyjściu z samolotu wsiadłem w autobus, który zabrał mnie do terminalu, po czym udałem się długimi korytarzami do wyjścia z lotniska. Przy wyjściu zakupiłem bilet komunikacji miejskiej i udałem się na przystanek. Zaskoczeniem było to, że nie zdążyłem nawet spalić całego papierosa, a już podjechał interesujący mnie autobus. Tu zaczęły się problemy.

Co z tego, że opóźniony lot trwał 55 minut skoro do Dworca Centralnego z lotniska autobus jechał 80 minut! A trasa ta liczy około 8km (słownie: osiem kilometrów). W zamian miałem możliwość wysłuchania ciekawej konwersacji dwóch menedżerów pracujących dla Brytyjczyków w polskim oddziale jakiejś firmy. Okazało się, że Brytyjczycy to ludzie nie nadający się do współpracy i nie przykładający się do pracy. By było zabawniej – dwa telefony służbowe, palmtop i laptop to za mało. Przydał by się jeszcze samochód służbowy. Uwaga! Może być bez kierowcy! Gdybym się nie kontrolował wybuchł bym nieokiełznanym śmiechem. Powstrzymałem się. Z trudem, ale się powstrzymałem i przysłuchiwałem się dalej wpatrując się w Miasto Stołeczne. Później miałem też możliwość usłyszeć jak wspomniana już para ludzi manipuluje swoimi przełożonymi dla osiągnięcia lepszych zysków. Pomijając uczciwość – na którą nie ma co u nas liczyć – nie przypuszczałem, że na takie proste sztuczki się łapią ich przełożeni. Cóż… bywa…

Po dotarciu do Dworca Centralnego udałem się na obiad typowego mieszczucha – czyli do McDonalda. Po konsumpcji pora na zwiedzanie. Czasu nie było zbyt wiele przez opóźnienie a do tego pogoda nie zachęcała na zwiedzanie. Ruszyłem zatem na oględziny PKiN. Wnioski z wycieczki po zakamarkach PKiN – najlepiej doinformowane są bardzo uprzejme Panie z obsługi w Bistro Trojka. Gdy już napiłem się kawy i w spokoju zapaliłem, udałem się do właściwego wejścia, przeszedłem przez kontrolę biletową, zostawiłem kurtkę w szatni i poczekałem w spokoju, aż mnie wpuszczą na salę. Długo nie trzeba było czekać. Usadowiłem się na miejscu i czekałem na rozpoczęcie koncertu. Nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony po przeczytaniu w informatorze, że ostatni koncert rozpoczął się z dwugodzinnym opóźnieniem. Na szczęście ten rozpoczął się o czasie. Zdjęcia można było robić tylko w czasie pierwszego utworu – dzięki czemu wszyscy mieli możliwość zrobienia zdjęcia nie łamiąc żadnych zakazów, a później koncert nie był spektaklem fleszy z widowni.

Na samym początku grupa przedstawiła bardzo ciekawy performance chaosu, który dał do zrozumienia, że dla założyciela grupy czwarty wymiar to zdecydowanie chaos… Na całe szczęście później było już tylko lepiej. Po niespełna dwóch godzinach występ zakończył się. Widownia nie dała jednak za wygraną i grupa wyszła jeszcze na bis. Ten ostatni wyszedł w stylu Shakti – spokojny kawałek – idealny by przekazać „Dziękujemy za przybycie, spokojnego wieczora i do zobaczenia niebawem”. Było warto.

Udałem się na dworzec na miejską kolację, czyli do McDonalda 😉 a następnie na pociąg. Przyjechał punktualnie. Wsiadłem do wagonu, po chwili przyszedł konduktor i już mogłem się rozkoszować miejscem w wagonie sypialnym. Choć na początku miałem problem z zaśnięciem przez chrapiącego sąsiada, to jednak zmęczenie pomogło oddać się w objęcia Orfeusza. Sen pozwolił poukładać wrażenia z całego dnia w spójną całość. Po obudzeniu i porannym papierosku przyszła pora na śniadanie – oczywiście w McDonald. Nigdy nie jadłem tam śniadania – i wiem, że nie będzie mi znów do tego śpieszno. Wymysły śniadaniowe nie grzeszą smakiem, a kawa – pomimo, że z tego samego automatu co zawsze, to smakowała jak rozwodniona. Jednak człowiek to nie świnia – zje wszystko. Po śniadaniu udałem się do domciu myśląc jak spędzić tak pięknie rozpoczęty dzień. Najlepiej jakoś ekstremalnie i na wysokich obrotach, ale niestety nie mam do załatwienia nic w żadnym urzędzie 😉

To by było na tyle relacji… Do następnego koncertu…

Komentarze |2|